„Gdy w ogłoszeniu zobaczysz elastyczny czas pracy oznacza to mniej więcej tyle: będziesz pracować po nocach” – tak objaśnia to zjawisko dowcip krążący po internecie. W rzeczywistości elastyczne formy zatrudnienia mają bardzo prostą definicję: jest to każda praca, która nie wymaga od nas siedzenia (lub stania) w jednym miejscu od 8 do 16 (albo od 9 do 17) przez osiem godzin dziennie pięć razy w tygodniu. Co więc pozostaje? Morze możliwości: od samozatrudnienia przez pracę na umowę o dzieło, zlecenia, zastępstwo, job-sharing (dzielenie się jednym miejscem pracy przez dwie osoby, co w praktyce oznacza, że każdy pracownik wykonuje obowiązki tylko w niektóre dni tygodnia), pracę tymczasową aż po niepełny wymiar czasu pracy (czyli części etatów), zadaniowy tryb pracy (czyli w ogóle nie trzeba siedzieć w pracy, tylko zrobić, co do nas należy), telepracę (pracę zdalną, z innego miejsca niż biuro), ruchome godziny pracy (ustalamy sami, kiedy przychodzimy i kiedy wychodzimy). Wiele z tych rozwiązań jest ciekawych i pożytecznych, zwłaszcza dla osób, które z różnych przyczyn nie mogą siedzieć (lub stać) codziennie przez 8 godzin od rana do popołudnia w jednym miejscu. Nie mogą, bo opiekują się niedołężnym rodzicem, małym dzieckiem, dojeżdżają z daleka albo są np. niepełnosprawne. Przydatne są też dla tych, którzy pracy na etacie po prostu znaleźć nie mogą, bo pracodawcy nie za bardzo chcą na ten etat zatrudniać – to ich sporo kosztuje. Ale elastyczna praca ma złą sławę. Kilka dni temu dostałam kolejne badania (tym razem z resortu pracy), z których znów widać czarno na białym, że pracujący Polacy jak ognia boją się pracy z domu i w ogóle elastyczności. Dlaczego? Główne powody są dwa. Po pierwsze, jesteśmy wszyscy przekonani, że „elastyczne” oznacza brak poczucia stabilizacji i bezpieczeństwa. Nie można wtedy pójść na zwolnienie lekarskie, nie ma urlopów rodzicielskich, a w razie potrzeby w pierwszej kolejności rezygnuje się właśnie z „elastycznych”. A drugi powód jest taki: sami pracodawcy nie cierpią elastyczności. Zwłaszcza takiej, do której na mocy kodeksu pracy mają prawo pracownicy etatowi, czyli do zmniejszenia wymiaru czasu pracy czy do pracy z domu. Jak wynika z badań Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, możliwość pracy w domu zapewnia jedynie 6-16% firm, a przez internet jedynie 5-13% Podchodząc realistycznie, powinniśmy brać pod uwagę raczej te dolne widełki. Są jednak też takie formy elastycznego zatrudnienia, które szefom pasują znacznie bardziej. Chodzi o takie sposoby zatrudnienia, przy których ta sama praca może zostać wykonana mniejszym kosztem pracodawcy. To np. umowa zlecenie, umowa o dzieło, samozatrudnienie. Kodeks pracy umożliwia także zatrudnienie na umowę o wykonanie konkretnego projektu. Są też inne metody kontraktowania, jak praca dorywcza, na wezwanie lub na czas określony. Ale te wszystkie umowy sprawiają, że pracownicy panicznie boją się elastycznych form zatrudnienia. Polak chce i musi mieć etat. Smutne to i szkoda, bo w Europie ludzie chętnie z elastycznej pracy korzystają. I wcale nie mają z tego powodu gorzej w pracy, za to ich życie jest lepiej poukładane i znacznie mniej stresujące. Pół albo trzy czwarte etatu to rozwiązanie bardzo popularne w krajach „starej” Unii Europejskiej, gdzie w czasie niepełnowymiarowym pracuje niemal 20% wszystkich zatrudnionych. A u nas? W Polsce elastycznej pracy w dobrym znaczeniu, czyli takiej, która nie wiąże się dla pracownika z dotkliwą stratą, w zasadzie nie ma. A jeśli jest, to jest przywilejem, a nie prawem. Od lat PR-owcy najbogatszych firm i korporacji bombardują mnie informacjami prasowymi, w których triumfalnie obwieszczają: „u nas mama może pracować z domu!”, „a u nas tata ma zadaniowy czas pracy!”, „za to u nas kto chce, może sobie przyjść nawet na 10 albo na 12, byleby zrobił swoje!”. Richard Sennett w książce Korozja charakteru pisze, że elastyczne formy pracy nas psują. Sprawiają, że jesteśmy nielojalni, nieuporządkowani, tracimy to, co w życiu mamy najcenniejsze – czas. I dużo ludzi tak myśli: trzeba mieć swoją rutynę, dzień ułożony „od–do”, inaczej nasze życie stanie się chaosem. Ale wcale tak nie musi być. Można przecież sobie wszystko poukładać, tylko trochę inaczej, niż chce nasz pracodawca i niż to zrobili inni ludzie. Dopasować pracę do życia a nie na odwrót. Kto z nas, siedząc w pracy 8 godzin, wykorzystuje cały ten czas, naprawdę pracując? Gdy odejmiemy cały czas stracony na pogaduszki, internet, papierosy, kawę i przeciąganie się na krześle, zostanie najwyżej kilka godzin efektywnej pracy. Łatwo policzyć, ile czasu może zyskać i pracownik, i szef, nie wchodząc w etatową rutynę. Teraz trzeba ich tylko jakoś przekonać. Katarzyna Pawłowska-Salińska („Gazeta Wyborcza”) dla portalu bezrobocie.org.pl
|